Choć w pewien przerażający sposób ten tekst może nawiązywać do tragedii rozgrywającej się za naszą wschodnią granicą, nie został nią zainspirowany. Pomysł mam od przynajmniej trzech lat, ale nigdy nie mogłem się zebrać, by go napisać.
Miałem różne wizje: wyobrażałem sobie, że ujmę wydarzenia w formie pamiętnika albo podzielę na liczne rozdziały.
Ostatecznie jednak uznałem, że nie jestem w stanie stworzyć czegoś tak długiego w tej tematyce, została więc miniaturka.

Fandomem jest „Dziedzictwo”. W pewnym momencie, wracając do tego cyklu, uderzyła mnie niezwykła brutalność wydarzeń.
W imię słusznej sprawy główny bohater potrafił mordować setki ludzi. Można mówić, że to w słusznej sprawie, nie jest celem tego tekstu ocena moralności tych postępowań. Przeciwnie, podkreśliłem celowo totalitarne zapędy Imperium.
Myślę jednak, że ów tryumfalny marsz Vardenów nie był wcale tak piękny i szlachetny, jak może się to wydawać. Ludzie są ludźmi, a wojna wyzwala najniższe instynkty.
Mimo to, przyznaję, po napisaniu tego tekstu sam zdumiałem się brutalnością zakończenia.
Rozważałem jego zmianę, ale… Kiedy patrzę na wschód, myślę, że powinno pozostać takie, jakie jest.

Fandom tu nie ma znaczenia. Wybrałem „Dziedzictwo”, ale równie dobrze może to być niemal każda bitwa, wojna, rebelia ukazana w literaturze.

Odór Dras-Leony

– Jak myślisz, skończy się to kiedyś? – To pytanie

nie miało sensu. Ismira wiedziała o tym, wszyscy wiedzieli. Ale jednak wciąż się pytali siebie nawzajem, pytali ścian piwnic, pytali zwierząt, pytali i nieba w tych chwilach, gdy wychodzili na dwór.
Nie chodziło o to, by spodziewali się odpowiedzi. Trzeba jednak było pytać, by pamiętać, że istnieje świat bez ognia, że jest coś, na co można czekać. W tym strachu, bólu i zamknięciu mieszali się wszyscy: możni z biednymi, wolni z niewolnikami, panowie z sługami…
Jeszcze kilka tygodni temu wszystko wyglądało inaczej. Wojna wydawała się bajką, klechdą opowiadaną przez starców przy kominku ku uciesze dzieci. Kupcy przybywający z okolic Feinster opowiadali o płonących domach, zabitych dzieciach. Tylko że to wszystko działo się daleko i nigdy nie miało przyjść do Dras-Leony.
A z resztą gdy mówiono o Vardenach, nigdy nie padały słowa takie jak „barbarzyńcy”, „zbrodniarze”, chyba w publicznych przemówieniach sługusów Galbatorixa. W rebeliantach doszukiwano się wyzwolicieli, obrońców.
I wtedy przyszli.

* * *

Ismira nigdy nie lubiła Dras-Leony. Miasto miało złą sławę, kojarzono je z fanatykami religijnymi, łowcami niewolników, smrodem i dymem. Urodziła się daleko na południu, w niewielkiej wiosce, której żaden kartograf nie nadał nazwy. Mieszkańcy mówili po prostu o „domu”.
Tak było aż do czasu mobilizacji wojsk z powodu wzmożenia się aktywności Vardenów. Magowie Imperium odkryli, że w „Domu”, a raczej pod nim, kryją się nieeksploatowane, a zawsze w przemyśle wojennym pożądane złoża żelaza. Szybko więc kilka pobliskich wiosek przekształcono w obozy górnicze, a kobiety i dzieci zostały przesiedlone do największych miast imperium.
W tamtych dniach Ismira niewiele słyszała o innych miastach: tyle co w opowieściach i bajkach. Kupcy czy podróżnicy rzadko przybywali na pustkowia, a gdy już to czynili, sprzedawane przez nich wieści niewiele miały wspólnego z prawdą. Gdyby uwierzyć w te bajania, w królestwie żyłoby przynajmniej trzydziestu smoczych jeźdźców, których jedynym zajęciem było palenie wiosek, przeplatane od czasu do czasu polowaniem na jednorożce, ratowaniem dziewic i zakopywaniem skarbów.
Już wtedy jednak Dras-Leona była porównywana niemal do wrót piekła. Mówiono o ogniach bijących z góry Helgrind, o kapłanach składających ofiary z ludzi, stworach żerujących nocą na ulicach i dzikich pół-ludziach, pół-wilkach zataczających się po oberżach. „Może jest źle, ale przynajmniej nie jesteśmy w Dras-Leonie” – mawiał jej ojciec.
Gdy przybyła do miasta przekonała się, że nie ma tu ani ofiar z ludzi, ani podejrzanych pół-wilków, za to wakat przejmują smrody bijące z manufaktur, zbójcy kręcący się po ulicach i drakońskie prawo, które zdążyło ją już dwukrotnie postawić pod pręgieżem.

Ale, choć brudny, był to jednak dom – przynajmniej najlepsza namiastka domu, na którą mogli sobie pozwolić. Z resztą po trudach na polu, Ismira szybko nauczyła się ukrywać smutek i radzić sobie w tym zgniłym mieście.
Wraz z matką i siostrą zostały przyjęte w domu lorda Verence’a. Ich Pan nie miał nic wspólnego ani z Dras-Leońskim odorem, ani obrazem despotycznego władcy, którego tak się lękały. Przeciwnie, okazał się człowiekiem współczującym, serdecznym i troskliwym.
Dziewczęta dzięki opiece jego lordowskiej mości otrzymały miejsce w przyklasztornej szkole, ich matka zaś z pokojówki szybko stała się ochmistrzynią. I, mimo bólu po rozstaniu z braćmi i ojcem podsycanego niechęcią do Dras-Leony, wszystko toczyło się ku lepszemu. Do czasu.

* * *

Na lekcjach u panny Katriny zawsze panowała niczym niezmącona cisza, w której głos nauczycielki wydawał się niemal ustawiony w niewłaściwej scenerii – jakby to kapłanka przemawiała z ambony, a nie nauczycielka do pilnej klasy. Te z uczennic, które nie rozumiały tego zjawiska, szybko jednak przekonywały się, dlaczego tak jest.
Wystarczyło drgnąć, odwrócić choćby twarz w stronę koleżanki, wydać z siebie jakiś niekontrolowany dźwięk, aby usłyszeć przynajmniej chłodną reprymendę, jeśli nie odczuć na sobie nauczycielską linijkę.
Panna Katrina wykładała geografię. Nie była to jednak geografia, o której Ismira z Niną czytały w bibliotece lorda Verence’a. Ta geografia była geografią mroczną.
Ze wszystkich stron imperium czaiły się zagrożenia. W dalekich górach krasnoludy czyhały na ludzkich niewolników do swych kopalni, a w zapomnianych puszczach elfy szukały zbłąkanych dzieci, by napoiwszy je swymi napojami i oczarowawszy muzyką, zatrzymać na zawsze. Żadne z tych plemion nie mogły jednak równać się z barbarzyństwem mieszkańców Surdy, u których panowało takie ubóstwo, że żywili się stronkami paszy dla świń w czasie, gdy ich król ze świtą balował, depcząc jedzenie i paląc pola. Imperium było jedyną ostoją spokoju, a im bliżej władzy króla Galbatorixa, tym bezpieczniej.
Tym razem jednak rozbrzmiało więcej, niż tylko szmer. Najpierw jeden, strachliwy, potem drugi, trzeci… Pilne dziewczęta, które nie śmiały choćby drgnąć, krzyczały i wskazywały na okiennice, za którymi, rzeczywiście, szedł pochód. A Ismira rozpoznała, kogo niesiono.
W kolczudze, z mieczem w dłoni, na spoczywającej na ramionach tłumu tarczy leżał przebity włócznią lord Verence.
Zapłakała wtedy, w tej przepełnionej despotyzmem klasie. Wtedy płakała, w następnych, mrocznych dniach już nie zdołała wylać łez.

Mówiono, że walczył z Vardenami, broniąc domostw ludzi mieszkających pod Dras-Leoną. Ale czy to możliwe? Przecież Vardeni byli wyzwolicielami, nie mordercami. Nikt z początku w to nie wierzył.
Mimo tego, jak wspaniałym człowiekiem był ich opiekun, należał przecież do imperium. Z pewnością z obowiązku sam zaatakował Vardeński oddział! Odważnie i szlachetnie, choć w niesłusznej sprawie.
Wtedy jeszcze w to wierzyła, wszyscy w to wierzyli.

* * *

Joer, kamerdyner zmarłego lorda, powiedział zrozpaczonej rodzinie, że mogą nadal mieszkać w tym domu, przynajmniej do póki nie stawi się dziedziczący po Verence’u siostrzeniec. Jaka będzie jego wola, nikt nie może przewidzieć, bo wyjechał przed laty do Teirmu i od tej pory tylko z rzadka pisywał do wuja.
To jednak nie tajemniczym siostrzeńcem lorda, ani nawet groźbą wykluczenia dziewcząt ze szkoły martwili się wszyscy. Vardeni byli o dzień drogi od miasta. I nagle wyzwoliciele stali się postrachem.
Jeszcze tego samego dnia w mieście ogłoszono stan wojenny, zamknięto bramy, a wszystkim mężczyznom i licznym kobietom wydano broń. Tylko że, z czego z pewnością zdawali sobie sprawę sługusi Galbatorixa, nastroje wcale nie były dla nich korzystne. Wielu mieszkańców miasta byłoby gotowych otworzyć bramę rebeliantom.
Na to jednak szybko znalazł się prosty sposób. Nagle się okazało, że większość liczących się mieszczan ma rodzinę w Kuaście albo syna na uniwersytecie w Urû’baenie („Wszystko u niego dobrze, z pewnością przekażemy pozdrowienia!”).
Dras-Leona była gotowa do niechętnej obrony, a ostatni jej element wkrótce przybył na czerwonym smoku z samej stolicy.

* * *

I przyszło oblężenie, przyszła bitwa, przyszło mordowanie.
Najpierw był głód, bo miasto zostało oblężone. Potem były choroby, ludzie padający na ulicach z wycieńczenia, kolejna partia składająca się na symfonię odoru Dras-Leony.
Wreszcie była przemoc, brutalna, gdy Vardeni wdarli się do miasta. Ale to nie byli obrońcy, którzy mieli pociągnąć ich do lepszej przyszłości.
Ismira raz jeszcze spojrzała, choć przysięgła sobie nigdy więcej tego nie robić, na pokaleczone, zmasakrowane ciało Niny, ułożone w piwnicy do czasu, gdy smok odleci i pozwoli zrozpaczonej rodzinie sprawić pochówek. Nie była zagrożeniem, była tylko sanitariuszką, która miała nieszczęście wpaść na Vardeński patrol.
Patrol nie potrzebował sanitariuszy. Za to zdecydowanie potrzebował pięknych, młodych dziewcząt.


7 komentarzy

hazel96 · 11 maja 2022 o 20:58

O kurczę, czy to była wena pod wpływem chwili? Jeśli tak, to gratulacje. Całkiem udana historia. Sama mam bardzo mieszane odczucia co do "Dziedzictwa", głównie co do zakończenia. Ta przepowiednia mogła się jakoś inaczej wypełnić. Miałam duży niedosyt, gdy przeczytałam ostatni tom. Za to zakończenie Twojego opowiadania brzmi naprawdę realistycznie i dość uniwersalnie.

pajper · 11 maja 2022 o 21:10

Dziękuję. 🙂

Pomysł na opowiadanie miałem od bardzo dawna, natomiast sam tekst powstał przedwczoraj.

hazel96 · 11 maja 2022 o 21:56

Moje pomysły leżą i płaczą…

matius · 10 czerwca 2022 o 02:04

Bardzo dobre opowiadanie. I zakończenie… faktycznie mocne.

matius · 10 czerwca 2022 o 02:04

I dobrze, że jest takie.

pioter998 · 23 czerwca 2022 o 22:42

najbardziej mi się spodoba fakt, że czyta tekst tego opowiadania Agata. szkoda, że już od iOS chyba 9 nie ma jej w iphonach. mogli dodać zoche, krzycha i ewe iją zostawić.

Monte · 14 lutego 2024 o 13:27

Mocne.

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink